Nieprawdopodobnie energetyczny koncert, który odbył się w Royal Albert Hall 26 sierpnia 2010 roku
Jamie Cullum już wtedy (miał wówczas zaledwie 31 lat!) ze sprzedażą 4,5 miliona płyt był najpopularniejszym brytyjskim muzykiem jazzowym młodego pokolenia, mimo że jego styl to właściwie balansowanie na granicy jazzu i popu.
Jamie Cullum to niezwykle utalentowany wokalista i pianista (choć właściwie należałoby napisać multiinstrumentalista), kompozytor piosenek, ale i muzyki do filmów; prezenter radiowy i showman oraz artysta o niesamowitej charyzmie. Potrafi jak kameleon dopasowywać swój sposób śpiewu i gry na fortepianie do konkretnego utworu oraz mistrzowsko sterować nastrojami publiczności błyskawicznie zmieniając style utworów i formy ekspresji (świetnie czuje się zarówno w utworach przepełnionych adrenalinowym szaleństwem, jak i w subtelnych balladach). Nie inaczej jest i tym razem.
Koncert wprost kipi energią. Cullum (z rozczochraną fryzurą, ubrany w koszulę i marynarkę, ale i trampki) biega po scenie, gra na stojąco, skacze po fortepianie, przez chwilę nawet śpiewa do megafonu (!) - ale przede wszystkim urzeka lekko zachrypniętym, ciepłym głosem i porywającą grą. Znakomicie akompaniuje mu znana ze współpracy z wieloma artystami Heritage Orkiestra - świetny, wielokrotnie nagradzany zespół prowadzony przez Jules'a Buckley'a.
Być może stwierdzisz, że znane Ci są koncerty artystów, którzy na scenie zmieniają się w tzw. "zwierzę sceniczne". Jeżeli chcesz jednak zobaczyć najprawdziwszego scenicznego dzika w akcji, musisz zobaczyć ten występ. Bo Jamie Cullum udowadnia, że nie sztuką jest zagrać wspaniały koncert. Sztuką jest jeszcze zrobić z niego show. I to tak, by nie ucierpiała na tym muzyka.